wtorek, 27 grudnia 2011

life's such a movie, filmed independent, us against the city.

ta historia to byłby dobry materiał na film. dramat z miłosną historią w tle. bez happy endu.

zazwyczaj w ludziach rozczarowuje to, że z biegiem czasu zmieniają się w bezduszne, samolubne stworzenia. on oczywiście jest inny, on nie zmienia się w ogóle. wciąż jest tym samym pokręconym chamem z chorą wyobraźnią, który nieustannie pogrywa sobie z ludźmi. i wciąż dobrze wygląda. patrzy głęboko w oczy, mówi zupełnie niespodziewane rzeczy. ale ty i tak zachowujesz zimną krew. by nie mógł zranić cię jeszcze bardziej. 

ta historia to też typowe błędne koło. bo po jakimś czasie w końcu udaje ci się choć trochę o nim zapomnieć. zawsze wtedy on daje o sobie znać. i tak będzie chyba zawsze, bo tak naprawdę tylko ty mogłabyś to przerwać, ale nie chcesz. nie chcesz, bo czujesz, że wtedy w twoim życiu już nic nie będzie się dziać, a serce skamienieje na stałe.

sobota, 17 grudnia 2011

The ugly years of being a fool, ain't youth meant to be beautiful.

jestem emocjonalnie upośledzona. i to nie jest fajne.

i nie będzie szczególnie jutro. 

chociaż możliwe, że skończy się i na samotnym słuchaniu the weeknd z butelką wina w ręce. a ja przecież mam ogromną ochotę na gin z tonikiem.

piątek, 11 listopada 2011

it's getting faded too long, got me on this rolling stone.

mimo, że łączą nas zupełnie inne dźwięki, to muzyka the weeknd jest kwintesencją tego co chciałabym z nim robić. to tak intymne, że aż czerwienieją policzki. 

faceci mącą mi w głowie. nagle wykazują zainteresowanie, a ja nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć. i jeszcze on. zawsze się pojawia, kiedy ja już odpuszczam. mówi zbyt wiele ważnych dla mnie słów i nawet jeśli spełni obietnice i przyjedzie do mnie w grudniu to skończy się tak, że kolejny raz zostawi mnie z obrażeniami wewnętrznymi, których nie da się wyleczyć. bo to jest błędne koło, ślepa uliczka, coś czego się nigdy nie pozbędę. upiję się i powiem zbyt dużo, powiem coś co męczy mnie od dawna. i to się skończy źle. to nieuniknione.

ten listopad jest bardzo dziwnym miesiącem. już parę dni temu próbowałam wmówić sobie i innym, że limit złych wiadomości na ten miesiąc został wyczerpany, czuję jednak, że to jeszcze nie koniec.

czwartek, 6 października 2011

nights end so much quicker than the days did.

mój brat przez pierwszy tydzień swojego pobytu w mieście k. dostaje więcej uwagi niż ja przez 6 lat.

nie mogę się wpasować w pewne sytuacje, po prostu nie potrafię.

miłość mojego życia zaprasza mnie do londynu. zadzwonię do ciebie w tygodniu. chyba za kolejne 5 lat. miesza mi w głowie w najmniej odpowiednim momencie. ale jego niepoprawny optymizm i podejście do życia zawsze mnie zadziwiały.

znów chce mi się wracać tylko do pustego mieszkania, a jedynym odpowiednim wyjściem wydaje się być znieczulenie alkoholowe.

niedziela, 25 września 2011

too old to sell, too young to tell, too much of everything.

z reguły nie uznaję półśrodków. dlatego jeśli cięcia to ostre, jeśli zmiany to radykalne, jeśli kolor to tylko rudy, jeśli koturny to dziesięciocentymetrowe.

nie wiem czy chce mi się jeszcze wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży. może czas wreszcie zaakceptować fakt, że nic w moim życiu nigdy nie będzie szło po mojej myśli, a walka z karmą jest nieodłącznym jego elementem.

może jesień nie będzie taka zła, skoro wróciły seriale.

wtorek, 20 września 2011

no light, no air to live in.

to taka dziwna pustka, która rozpieprza od środka, wywraca wszystko do góry nogami i przyprawia o mdłości. cała piramida wartości, którą miałam w głowie gdzieś się zawieruszyła, nie wiem co w tym momencie jest ważne, co potrzebne, a co zbędne. kompletna pustka. a raczej pieprzony chaos, który się z niej zrodził.

wiele zmian, wszystkie na mojej głowie. karma zdecydowanie mnie nie lubi ostatnimi czasy. pierwszy raz od bardzo dawna czuję się taka bezsilna, najlepiej byłoby gdyby ktoś złapał za rękę i podjął wszystkie ważne decyzje za mnie.

otoczenie, które jeszcze do niedawna dawało jakieś tam poczucie bezpieczeństwa i niezłego funu nie jest już tak świeże i ulega powolnemu rozkładowi, wypala się. zbliża się moment, kiedy trzeba będzie poszukać nowego. albo tak jak dawniej nie mieć żadnego.

niedziela, 4 września 2011

you were right about the end. it didn't make a difference.

to się skończy źle. musi. zawsze tak się kończy. właściwie nie wiem z czego to wynika. nie potrafię ich zbyt długo przy sobie utrzymać. przychodzi taki moment, że po prostu zbyt wiele od nich oczekuję. tracę czujność. i pojawia się ta głupia dziwka, nadzieja. na lepsze. wystarczy na chwilę zapomnieć o tym kim się jest i do czego tak naprawdę jest się zdolnym. to trochę jak stan upojenia alkoholowego. wydaje ci się, że wcale nie jest tak źle, że będzie jeszcze lepiej, że karma się zwróci, że lepiej żyje się z ludźmi, niż bez nich. lecz dnia następnego przychodzi on, twój nieodłączny życiowy towarzysz, który brutalnie pokazuje jak jest naprawdę. 

od dwóch miesięcy czuję się jak na detoksie. żadnej większej dramy, aspołecznych odchyleń. ale jednak mi tego brakuje, bo tym chyba jestem.

czasem wydaje mi się, że jestem złym człowiekiem. ale nie to jest najgorsze. najgorszym wydaje się być fakt, że jest mi z tym całkiem nieźle.

środa, 24 sierpnia 2011

If you don't bring up those lonely parts this could be a good time.

sezon ogórkowy w pełni. telefony nie dzwonią, maile nie przychodzą. a żyć trzeba.

wraz z ostatnim koncertem na coke'u skończyło się dla mnie lato. i chociaż słońce powróciło dopiero teraz, to ja w powietrzu czuję już tylko jesień.

wreszcie znów czytam. trylogię nowojorską od rasp. wreszcie znów słucham namiętnie. interpolu.

sobota, 23 lipca 2011

we wait for whatever comes around.

nie mam już siły na to życie. żałuje, że nie można go zamrozić na jakiś czas jak konta na fejsie. to aż do mnie nie podobne, snuję się po domu jak duch, a policzki nieustannie pokryte mam łzami bezsilności. nikt i nic innego tak konsekwentnie nie potrafi wycisnąć ze mnie tylu pokładów niemocy. co gorsza, coraz częściej myślę, że w krk też nic dobrego mnie nie czeka, bo przecież nic już nie jest takie jak się wydawało. kurtyna opadła i tym bardziej boli. przeszywa na wskroś. myślę o wyjeździe gdzieś daleko, myślę o bardzo destrukcyjnych rzeczach, na które kiedyś bym się nie odważyła, a teraz kiedy rozsądek ustąpił miejsca dewizie mam wyjebane wszystko się może zdarzyć.

żołądek ściśnięty, serce podchodzi do gardła, w ustach gorzki smak, zbiera cię na wymioty.

piątek, 15 lipca 2011

always crashing to the ground. always from the same height.

kilka dni nad morzem pozwoliło na jakiś czas swobodnie oddychać. po powrocie jednak znów wróciła niepewność i poczucie pustki. powracają te same wątpliwości. i werteryzm. co robić, jak żyć. staram się jednak z całych sił zachować względny spokój ducha. powtarzam sobie, że ciągłe chodzenie na wkurwie w niczym mi nie pomoże, a tylko odsunie wszystko co ważne i potrzebne. jestem więc radośniejszą wersją siebie i rzeczywiście wydaje się wtedy, że wszystko i wszyscy dookoła inaczej na mnie patrzą.

szalone życie po godzinach wciąż mnie bawi i sprawia mnóstwo frajdy. żałuję tylko, że zaczęłam tak spędzać czas parę lat za późno, ale mimo wszystko i tak cieszę się, że w ogóle zaczęłam.

wtorek, 21 czerwca 2011

no way of knowing what any man will do, an ocean of violence between me and you.

szalone życie powróciło. nie opuści mnie jeszcze przez najbliższe dwa tygodnie. swój werteryzm zapijam alkoholem i głośnymi dźwiękami w klubie, by następnego dnia obudzić się w znajomych już ramionach.

kiedy po kilku tygodniach o kimś zapominasz, ten ktoś musi skutecznie o sobie przypomnieć, pojawiając się na tej samej imprezie. znów mówi ci różne dziwne rzeczy i miesza w głowie. i znów nie wiesz co masz z tym wszystkim zrobić. 

jak nigdy potrzebuję zatopić stopy w piasku, poczuć morską bryzę i bezkarnie dobrze się bawić przez kilka dni w oddalonym o ponad 700km mieście.


czwartek, 9 czerwca 2011

It's like you feel homesick for a place that doesn't even exist.

siedzenie w domu przyprawia mnie o mdłości, a śmiech z sąsiedniego pokoju sprawia, że smutek staje się niewyobrażalny. a wystarczy tak niewiele, założyć buty, spakować torbę i zamknąć za sobą drzwi. 
 
nienawidzę tego smutku, który w sobie noszę. nienawidzę, bo kiedy jest go za dużo odsuwam od siebie wszystkich ludzi, a potem jest mi to ciężko odbudować. 
 
postanowiłam dać sobie jeszcze trochę czasu. jeszcze jeden rok dla mnie i tego miasta. czas na zrobienie podyplomówki i paru innych rzeczy. oby ten rok wystarczył, bo nie mam na razie pomysłu na dalsze coś czy cokolwiek.

odliczam dni, odkładam ostatnie pieniądze na warszawę, na gdynię. potrzebuję jak nigdy.

wtorek, 7 czerwca 2011

everything as cold as life, can no one save you? everything as cold as silence and you never say a word.

czasem mam wrażenie, że moja matka nie myliła się co do mnie, że kolejny raz miała rację. trudne to chwile, kiedy wydaje ci się, że nie masz już siły walczyć, chcesz się poddać i złożyć broń pakując walizki. ale najgorsze jest to, że właściwie nie masz dokąd wracać, bo w takich chwilach każde miejsce wydaje się obce. a paradoksalnie najmniej obcym może okazać się miasto w którym nigdy nie byłaś. 

i znów słuchanie the cure wydaje się jedynym możliwym wyjściem.

sobota, 28 maja 2011

I forget them all, well at least I try. who am I kidding, you're my one and only vice.

ze snu w jawę przechodzisz tak płynnie, że aż nie wydaje ci się to wykonalne. po prostu każdego dnia budzisz się z coraz bledszymi wspomnieniami. i to coraz mniej boli, ale tylko do czasu, aż gdzieś na mieście miniecie się niezauważeni. bo to przecież nie jest wcale tak duże miasto.

she wants revenge - take the world.

niedziela, 22 maja 2011

so used to being confused, I'm hooked on memories with open wounds the size of black holes that never heal.

takiego obrotu spraw nikt się nie spodziewał. a ja już najmniej. co więcej, wydawało mi się, że nie jestem w stanie już czegoś takiego poczuć. to uczucie, którego nie miałam od bardzo dawna. właściwie od czasów s. 

sytuacja jest trochę groteskowa. są juwenalia, idziesz na piwo, ktoś przyprowadza znajomego, który robi wrażenie na wszystkich dziewczynach dookoła. pierwsze na co ty zwracasz uwagę to festiwalowe opaski na jego ręce. idziecie razem na impreze, wszystkie koleżanki latają mu koło dupy, a ty masz wyjebane, bo i tak wiesz, że jest zajęty. lecz on podchodzi właśnie do ciebie, robi ci nieporządek w głowie, mówiąc, że jesteś inna od nich wszystkich.
 
przyciąga mnie zawsze ten sam typ faceta: przystojny, z problemami i skomplikowaną psychiką. taki, który nie rozmawia ze mną o pięknej pogodzie, ale o konsumpcjonizmie, zadaje cholernie trudne pytania i potrafi pewne cechy mojej osobowości już od początku przejrzeć na wylot. myślałam, że po s. już kogoś takiego nie spotkam, że drugiego tak popieprzonego faceta nie ma, ale rzeczywistość lubi zaskakiwać. nie liczę na dalszy ciąg tej historii, ale w mojej głowie różne scenariusze i pytanie będą się kłębić jeszcze długo.

tak więc maj zaskakuje. juwenalia smakują zupełnie inaczej niż kiedyś. są intensywniejsze. a pierwszy w tym roku muzyczny festiwal zbliża się wielkimi krokami. 


środa, 4 maja 2011

I lean against the wind, pretend that i am weightless and in this moment i am happy.

słowa, które jeszcze niedawno robiły wrażenie i wzruszały dziś przyprawiają już tylko o mdłości swoim patosem.

pierwsza impreza kończy się wypaloną dziurą w podłodze. strach pomyśleć co będzie dalej.

wiem, że ślizgam się po powierzchni i to ledwo. ale już mi to tak bardzo nie przeszkadza, jakoś nauczyłam się z tym żyć. odnajduję radość w drobnych przyjemnościach. myślę intensywnie o juwenaliowych atrakcjach, planuję jesienne podróże do jednego z europejskich miast, planuję koncerty i festiwale, choć na razie jedyną pewną rzeczą jest opener. nie jest już tak pięknie jak rok temu, ale z tym też sie pogodziłam. zastanawiam się po co mi była ta operacja. miała pomóc, a tylko szkód narobiła i wszystko skomplikowała. to był największy fail od dłuższego czasu.

sobota, 23 kwietnia 2011

this indecision's got me climbing up the walls, I've been cheating gravity and waiting on the falls.

czasem wystarczy jedna podbramkowa, wymuszona sytuacja i wszystko nagle ma trochę inny smak. oczywiście na początku wydaje ci się, że od teraz kompletnie sobie nie poradzisz w nowej sytuacji, że znów musisz kombinować, by sprowadzić swoje życie na stare tory, ale po jakimś czasie zaczynasz się przyzwyczajać i widzieć zupełnie niedostrzegalne wcześniej rzeczy. i okazuje się, że jest też coś dookoła ciebie, że są ludzie, wydarzenia i miejsca, na które wcześniej nie miałaś czasu.

najlepsze popołudnia to te słoneczne, bezkarnie spędzane nad wisłą, a wieczory o smaku cytrynowego piwa. od kiedy zamknęłam się na świat, każdą wolną chwilę spedzając przed komputerem, zapomniałam trochę o takich prostych przyjemnościach. a może po prostu nie miałam ich z kim próbować. wreszcie czuję, że w tym miejscu trzyma mnie coś więcej niż urok tego miasta i niechęć do powrotu do rodzinnego domu.

ostatnie dwa tygodnie były bardzo intensywne. ponad 100h spędzonych w pracy, poszukiwania nowego mieszkania, pakowanie. za kilka dni jakiś rozdział się zamknie i rozpoczniemy nowy, oby lepszy. rokowania są dość dobre, jak wyjdzie, zobaczymy.

czwartek, 31 marca 2011

I ride this ropes alone beneath the sulfur sky. everywhere I roam life is one big lie.

przez ostatnie kilka miesięcy udało mi się nabrać dystansu do wielu gnębiących mnie spraw. wiem już jak (nie) reagować na idiotyczne teksty mojej matki, mam też kilka odpowiedzi na ciągle powtarzające się pytania, nie tylko te w mojej głowie. oprócz tego niczego nie udało mi się ustabilizować jeszcze. ale obrałam metodę małych kroków i wszystko wciąż przede mną. najpierw mieszkanie. zmiana otoczenia jest mi teraz bardzo potrzebna. bo czasem jest tak, że miejsca się wypalają i oprócz złej energii nie dają ci już nic od siebie.

na szczęście to miasto nie ma jeszcze nawet pierwszych objawów wypalenia. tydzień temu jadąc samochodem przez zatłoczone ulice innej jego części znów dostrzegłam piękno i urok. i już wtedy zaczęłam tęsknić.bo wiosną zdecydowanie wygląda najpiękniej.

ostatnie 10dni odkryło przede mną sporo nowej muzyki. dobrze mi to zrobiło, bo wcześniej jakoś nie miałam do tego głowy i czasu.

nadchodzi czas na spełnienie kolejnego marzenia sprzed lat. 

śni mi się berlin. polećmy gdzieś za 7euro.

niedziela, 20 marca 2011

the promises we made were not enough, the prayers that we prayed were like a drug, the secrets that we sold were never known.

takie filmy jak Wyśnione miłości wzbudzają we mnie mnóstwo emocji(ostatnim filmem, który tak na mnie podziałał był chyba Broken english). to jeden z tych filmów, gdzie wszystko do siebie pasuje, każdy element jest dokładnie taki, jaki powinien być. aktorzy, ich wygląd, fryzura, styl ubierania, mimika twarzy, gesty, sposób mówienia, muzyka, kolorystyka, dialogi, montaż, itp. a najlepsze i tak jest na początku i na końcu, to relacje pomiędzy parą głównych bohaterów, ich szydercze spojrzenia, lekceważące palenie papierosa i cała reszta. i jeszcze aktor grający Nicolasa, tak bardzo przypominający pewnego ukraińca, którego swego czasu spotykałam na rosyjskich imprezach, a w którym całkiem długo się skrycie z m. kochałyśmy. dziś już nie pamiętam jego imienia.

zostałam brutalnie pozbawiona stałego dostępu do świata, co na początku bardzo podcięło mi skrzydła, ale teraz to dla mnie większa mobilizacja do zmian.

nagłe zwroty akcji wytrącają mnie z równowagi, zwłaszcza wtedy, gdy mam już w głowie poukładaną rzeczywistość na najbliższe dni. znów przyszło mi dokonać wyboru, zadecydować, co tak naprawdę jest dla mnie ważniejsze. i tak, musiałam przewrócić do góry nogami cały zbliżający się tydzień, zrezygnować z paru ważnych sytuacji na rzecz wyższego dobra. ale patrząc z innej perspektywy szybciej poskładam się do kupy i wrócę do sklejania mojego życia w jedną całość. chociaż czuję, że to będzie jakby zaczynanie wszystkiego od początku.

sobota, 12 marca 2011

jeden z cudownych dni, bo prawie ziścił się plan.

no cóż, moje życie też nie jest idealne, do ideału to mu wręcz bardzo daleko, ale staram się za to nie winić nikogo innego tylko siebie. a coraz częściej mam wrażenie, że ludzie lubią obarczać winą za swoje niepowodzenia cały otaczający ich świat. trochę niedorzeczne. 

a ja wciąż walczę z demonami i dopada mnie refleksja co się stanie kiedy je wreszcie pokonam(a niektóre są coraz słabszym przeciwnikiem). pojawią się nowe czy będę już żyć długo i szczęśliwie. którą opcję wybierasz? bo ja już wiem.

niedziela, 6 marca 2011

that bloody mary's lacking a tabasco, remember when he used to be a rascal?

kilka ekscytujących momentów. zbliżająca się impreza. dreszcz emocji. radość gdzieś tam w środku, kiedy kupujesz pierwszy w tym roku koncertowy bilet w empiku. satysfakcja, kiedy kupujesz wreszcie upragnione od kilku miesięcy buty. i co z tego, że na kredyt. promienie słońca, które, jak się okazuje, są ci tak bardzo potrzebne. kilka godzin intensywnego wysiłku i dobrej zabawy. shameless jako serial, który przypomina ci o tym jak bardzo kochasz takie totalnie popieprzone historie. dużo guilty pleasures, których absolutnie się nie wstydzisz. drobne przyjemności. dla takich momentów się chce, ale to wciąż za mało.

i na moment zapominasz, że kwiecień będzie tak cholernie smutnym i nudnym miesiącem.

wtorek, 1 marca 2011

in weekest moments I weep 'cause I like the way tears fit my cheek.

brak czasu na wiele rzeczy. wychodzę rano, wracam późnym wieczorem. czasem to dobrze, bo duszę się już w tym otoczeniu do którego muszę wracać po pracy. ale jeszcze trochę, jeszcze parę tygodni i atmosfera się oczyści. może w kolejnym nowym miejscu wreszcie się ułoży.

długo zastanawiałam się jak można nazwać postawę, którą ostatnio przybrałam. na początku wydawało mi się, że to ucieczka, ukrywanie się nie wiadomo przed czym. teraz myślę, że to rodzaj zdystansowania się. możliwe, że to dobry moment na zwrócenie swojej uwagi na kilka innych ważnych kwestii. stawiam też na działania, ciągłe gadanie o ogarnianiu swojego życia już mnie zaczęło irytować, bo w moim przypadku, oprócz kilku przebłysków, kończyło się zawsze na gadaniu.

chciałabym czasem pozwolić sobie na nutę radości i spontaniczności, zbyt często jednak na wszystko reaguję zimnym profesjonalizmem.

wszystkie plany ostatnich tygodni przesuwają się o kilka miesięcy. ta uczelnia zdecydowanie mnie nie lubi.

sobota, 19 lutego 2011

It's like I'm falling out of bed from a long weary dream.


do pewnych spraw przyzwyczajam się na nowo. na jakiś czas się rozstaliśmy, wtedy pojawiło się coś w stylu poczucia bezpieczeństwa, ale to już definitywny koniec. znów uczę się życia w pojedynkę, kiedy o swoich problemach i przemyśleniach mówię tylko w ten sposób.

jeżeli chodzi o pewne sytuacje jestem do bólu przewidywalna i chociaż siebie za to nienawidzę, nic z tym nie potrafię zrobić. ktoś powinien mną w takim momencie potrząsnąć, zdzielić po twarzy, poddać elektrowstrząsom, cokolwiek. no ale po co, wszyscy w końcu jesteśmy egoistami.

przede mną jeszcze bardzo długa droga do ogarnięcia mojego życia, ale powoli zaczynam układać te klocki. najważniejsze są pomysły i to, żeby wiedzieć czego się chce, a ja już mniej więcej wiem. teraz pozostaje tylko pytanie czy jestem w stanie to osiągnąć. czasem gdy patrzę się na innych to wciąż myślę, że jestem nic nie warta, no ale może jednak coś tam we mnie siedzi.

i jeszcze tylko pozbyć się jakoś tego zimnego serca i obojętności, która tak bardzo rozgościła się w mojej głowie.